wtorek, 31 marca 2015

Odpowiedni dom

Witam!
Kolejne opowiadanie i to w terminie, który zapowiedziałam. Szok - to u mnie rzadkość. Ale dzielnie z tym walczę, więc się nie obawiajmy na zapas. 
Dzięki Nearyh, która w ekspresowym tempie uporała się z mymi (bardzo licznymi) błędami, mogę ten tekst pokazać ludziom. Bojąc się jedynie o fabułę... To tylko moje dzieło. Aż się Waszej krytyki doczekać nie mogę. Serio.
Pozdrawiam serdecznie i życzę sobie, żeby przyjemnie się Wam czytało,
Roxy


– Nie wiem, czy to dobry pomysł – mruknął Jim, obserwując, jak Max wytrychem grzebał w zamku.
Rozejrzał się, zobaczył tylko pustą drogę oraz kilka krzewów i drzew. Z daleka blade światła, przypominające zawisłe w powietrzu robaczki świętojańskie, wytyczały granice miasteczka.
Noc była spokojna, chłodna. Chłopcy przywykli do miejskiego hałasu czuli się nieco przytłoczeni panującą wokół ciszą, przerywaną od czasu do czasu szmerami i pohukiwaniami. Z oddali pobrzmiewało również wycie wilka. Na czystym niebie lśniły gwiazdy, niedostrzegalne w mieście z powodu licznych latarni. Tu nawet księżyc - cienki, blady sierp na tle ciemnego nieba - wyglądał inaczej.
Stary dom stanowił dopełnienie tej tajemniczej, przesiąkniętej mrokiem atmosfery. Drewniany, zniszczony przez czas, samotnie stojący tu od dziewiętnastego wieku, kiedy jego pierwsi właściciele zdecydowali się go tu zbudować. Czasy swojej świetności dawno miał za sobą. Jego ścian, z których płatami odpadała biała niegdyś farba, teraz o barwie szarożółtej, czepiały się dzikie rośliny. Zza brudnych okien dostrzec można było jedynie zszarzałe firanki. Czerwone gliniane dachówki gdzieniegdzie odpadły, pozostawiając po sobie puste miejsca. Szczeble barierki wokół werandy były przegniłe i połamane; pięły się po nich pędy zdziczałej róży.
– Nie marudź. Nic się nie stanie. Rozejrzymy się tu trochę i sprawdzimy warunki, to wszystko – uspokajał go Carter.
Stał spokojnie oparty o porośnięty bluszczem filar podtrzymujący dach nad werandą. Ze skupieniem i zazdrością obserwował Maksa gmerającego przy drzwiach, który by ułatwić sobie pracę oświetlał zamek podręczną latareczką trzymaną w zębach. Gdy usłyszeli ciche kliknięcie blondyn wydał okrzyk satysfakcji.
– Mówiłem, że wiem, co robię – powiedział nie bez cienia dumy.
Otworzył szerzej drzwi i omiótł światłem latarki pomieszczenie. Obejrzał się przez ramię i z szerokim uśmiechem wszedł do środka. Za nim podążył Carter, włączając swoją dużą, ciężką latarka. Jim stał przez chwilę niepewny, jednak gdy z pobliskiego drzewa doleciało go huczenie sowy, poszedł w ślad za przyjaciółmi.
Już od progu czuć się stęchliznę i duszność. Niewielki przedpokój został ogołocony z mebli. Na drewnianej posadzce zalęgała warstewka kurzu, w której idący chłopcy zostawiali odciski butów. Podłoga skrzypiała pod stopami.
Przeszli do salonu. Ostatni właściciele nie zabrali stąd całego dobytku; przed staroświeckim kominkiem stała kanapa. Na ścianach zostało kilka kiepskiej jakości kopii obrazów, chyba Rembrandta. I tu drewniany parkiet był przykryty kurzem, który wzbijał się w górę.
Jim zakaszlał, gdy wszedł w kłęby pyłu. Kiedy atak kaszlu nie mijał, wygrzebał z wewnętrznej kieszeni kurtki inhalator. Przyłożył go sobie do ust, odetchnął głęboko. Po chwili uspokoił się i znów mógł oddychać normalnie. Zaczął jednak osłaniać twarz rękawem. Jego kumple nie zwrócili na niego większej uwagi. Wiedzieli, że ma astmę i już się przyzwyczaili do jej ataków.
– Przydałoby się tu odkurzyć – zauważył Jim ostentacyjnie machając dłonią przed twarzą.
– Jasne – odparł Max z kpiącym uśmiechem odwracając się do niego. W promieniu światła latarki zawirowały drobinki pyłu. – Bierz szczotkę i zamiataj, skoro masz ochotę.
– Możesz teraz się śmiać, ale mina ci zrzednie, gdy przyjdzie tu się bawić. Już to widzę – setka imprezowiczów w kłębach kurzu.
– Jimmi, wyluzuj. – Carter specjalnie użył tego zdrobnienia. Wiedział, że przyjaciel go nie znosił, a miał wzmożoną ochotę na żarty.
Jim nie odpowiedział, tylko zacisnął usta i poszedł dalej. Wyciągnął z kieszeni telefon i, żałując, że nie zabrał latarki, zaczął oświetlać nią drogę. W słabym świetle niewiele widał, ale rozróżniał obrysy drzwi i nielicznych przedmiotów, których nie zabrano. Po przejściu przez korytarz trafił do kuchni. Wszystkie szafki i półki zostały na swoich miejscach. Zaczął metodycznie je przeszukiwać. Oprócz kurzu, mysich fekaliów i małego guzika, w jednej z szuflad znalazł zdjęcie. Prawie je przegapił, pobieżnie przeglądając jej zawartość; utkwiło w szczelinie, oparte o tylną ściankę. Wyciągając je, naderwał prawy róg.
Fotografia była stara, czarno-biała. Pozostawiona samej sobie pożółkła. Biegło przez nią kilka zgięć. Przy słabym świetle Jim zobaczył rodzinę - rodziców i dwoje dzieci. Mężczyzna był wysoki, barczysty. Miał ciemne, równo przystrzyżone wąsy. Pulchna kobieta ubrana w sukienkę i fartuszek. Na oko pięcioletnia dziewczynka stała sztywno wyprostowana przed rodzicami, z rękami opuszczonymi wzdłuż boków. W jednej ręce trzymała lalkę. Chłopiec, czepiający się kurczowo fałd sukni matki, nie mógł mieć więcej niż trzy lata. Był drobny, szczupły. Niemal wychudzony.
Jim czuł się dziwnie w ciemnej, obszernej kuchni i przyglądając się obcym ludziom. Domyślił się, że patrzył na ostatnich lokatorów tego domu. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że żadna z osób uwieczniona na fotografii się nie uśmiecha – wszyscy byli poważni, smutni.
Chłopak odwracał się, chcąc pokazać kumplom znalezisko, gdy tuż przed nim z dzikim wrzaskiem pojawiła się trupioblada, święcąca twarz. Jim z krzykiem odskoczył do tyłu, uderzając plecami o krawędź szafki i trafiając głową w mosiężny uchwyt.
Jeszcze nie otrząsnął się z zaskoczenia i strachu, kiedy kuchnię wypełnił głośny śmiech. W drgającym snopie światła Jim zobaczył ryczącego ze śmiechu przyjaciela.
– Cholera, Carter – warknął, uderzając pięścią go w ramię – to nie było zabawne.
– Owszem, było – wydusił. – Boże, gdybyś ty widział swoją minę. Oczy o mało nie wyszły ci z orbit.
Do kuchni wszedł Max.
– Czego się tak drzecie? Słychać was było w całym domu. – Mimo niezadowolenia w głosie, uśmiechał się.
– Nasz mały Jimmi przestraszył się ducha – oznajmił Carter z szerokim uśmiechem.
–Wcale nie. To on się wydurnia.
Max podszedł do szafek i położył na ich blacie pudełko, które pozostali dopiero teraz zauważyli. Miało rozmiar opakowania po butach, było jednak nieco wyższe, z okrągłą pokrywką.
– Jeśli już skończyliście się wygłupiać, proponuję byście to zobaczyli.
Obaj zbliżyli się bez słowa. Stanęli po bokach Maksa. Carter przysunął bliżej siebie skrzynkę i spróbował ją otworzyć. Na próżno; drewniana pokrywka ani drgnęła.
– Zaczekaj. Jeszcze nie otworzyłem.
Max wyjął swój wytrych i zaczął gmerać w otworze. Po pół minucie usłyszeli ciche skrzypnięcie. Bez problemów podniósł wieczko. Carter ponownie przejął pudełko. Jim westchnął z irytacją, obszedł przyjaciół i stanął przy nim, by móc zobaczyć zawartość.
Niewiele tego było. Kilka kartek na dnie, wstążka i zabawka: mała, szmaciana laleczka. Brunet zaczął przetrząsać papiery.
– Zaczekaj – Jim położył mu dłoń na ramieniu. Sięgnął pomiędzy jego rękami i wyciągnął maskotkę.
– Chcesz się pobawić lalkami? Urocze – zakpił Carter.
Jim go zignorował. Trzymając zabawkę, zaczął rozglądać się po podłodze.
– Powinno gdzieś tu być… – mruknął, kucając. – Max, pożycz latarkę.
Dał mu ją bez słowa.
– Czego szukasz? – spytał, kiedy promień światła przebiegał po brudnych kafelkach.
Zamiast odpowiedzieć, Jim sięgnął w stronę szafek i wyciągnął coś ze szczeliny pomiędzy nimi a podłogą. Podniósł się i podał znalezisko Maksowi, oddając również latareczkę.
– Znalazłem to w szufladzie. Jest na nim ta sama lalka – powiedział, wskazując palcem dziewczynkę i jednocześnie pokazując maskotkę.
– Hej… chłopaki – mruknął Carter nieswoim głosem. – Musicie to przeczytać.
Znów powrócili do pudełka. Carter podał im kartkę, poplamiony i pognieciony kawałek papieru. W kilku miejscach litery się rozmyły, prawie nie dając się odczytać. Lewy róg był osmalony, jakby ktoś chciał j a spalić, jednak rozmyślił się zanim papier miał szansę się zająć ogniem.
Czytali przyświecając sobie latarką.

Droga Jenny,
Wiesz, że kocham Cię całym sercem. Tak silnie, że mocniej już nie można. Kocham Ciebie, Allana i Mery. I dlatego nie mogę pozwolić na to, byście ode mnie odeszli.
Widziałem Cię jak się z nim całowałaś. Z tym typkiem od rzeźnika. Obściskiwaliście się w zaułku, myśląc, że nikt was nie zauważy. Błąd – ja tam byłem i wszystko widziałem. Popytałem trochę. Wiem już, odkąd to trwa. Od pół roku z nim sypiasz! Nie wiem, jak mogłem tego nie zauważyć. Nie wiem, naprawdę… Będzie mnie to nękać do końca życia.
Spotkałem się z Twoim kochasiem. Zawlekłem go do tego samego zaułka, w którym was widziałem. Groziłem mu. Przyznał, że się pieprzyliście. I wiesz, co było potem? Zarżnąłem go jak świniaka. Jednym, szybkim cięciem od ucha do ucha. Trochę się rzucał, ale nie trwało to długo. Zginął, męcząc się.
Wiesz, dlaczego to zrobiłem? Bo powiedział mi, że wolisz jego i chcesz z nim odejść. Zabrać dzieci i zniknąć z mojego życia. Ale ja na to nie pozwolę, Jenny. Moja słodka, kochana Jenny.
Na zawsze pozostaniesz ze mną albo nie będziesz z nikim.
Twój kochający, oddany mąż,
Samson

Było jeszcze kilka listów podobnej treści. Dwa zaadresowane do dzieci – mężczyzna wyrzucał im, że trzymały stronę matki, a go nie kochały i spiskują przeciwko niemu.
– Co o tym myślicie? – spytał Jim, kiedy skończył czytać wszystkie. Nerwowo przełknął ślinę. Dłonie mu się spociły, więc odłożył lalkę i wytarł je o spodnie. – Czy myślicie, że on… że on…
– Że on naprawdę zabił tego gościa? – dokończył Max. – Nie, myślę, że chciał nastraszyć żonkę – stwierdził. Jednak jego napięty głos i pobladła twarz przeczyły słowom. – To zwykły świr.
–Może powinniśmy to zgłosić? – zaproponował niepewnie Jim.
– Glinom? – prychnął Carter, który czekał cierpliwie, aż przyjaciele zapoznają się z treścią dokumentów. – Wysil móżdżek, kretynie. Włamaliśmy się do tej chaty. Pomyśl o konsekwencjach.
– To co, mamy o tym zapomnieć? – nastroszył się chłopak. – Boże, ten facet był szurnięty! On groził własnej rodzinie, że ją zabije! Przyznał się, że zamordował faceta swojej żony.
– Nie wiemy, czy to prawda. – Carter uparcie obstawiał przy swoim. – Pewnie zmyślał, jak stwierdził Max.
– Po co miałby to robić? Ta kobieta i tak prędzej czy później dowiedziałaby się o tym – zauważył Jim, krzyżując ręce na piersi.
Przez chwilę w całym domu panowała cisza, w której chłopcy kontemplowali nad tym, czego się dowiedzieli. Po dłuższej chwili odezwał się Carter; w jego głosie pobrzmiewała utracona na moment zwykła pewność siebie:
– Zapomnijmy o całej sprawie. Te listy to dzieło szaleńca. Jestem pewien, że pisał je sam dla siebie i nigdy nikomu ich nie pokazał. Ten gość od rzeźnika pewnie ma się dobrze albo wcale nie istnieje. Nie ma się czym przejmować.
Max i Jim wymienili niepewne spojrzenia. Obu takie wyjście pasowało. Czuli jednak pewien opór. Blondyn pierwszy się z nim uporał.
– Zgoda. Włóżmy to z powrotem do skrzynki i odłóżmy na miejsce. Potem spadamy.
– Musimy się jeszcze rozejrzeć – zaprotestował Carter. – Mieliśmy znaleźć miejsce na imprezę. Ten dom się nadaje. Oprócz… – wskazał kiwnięciem głowy na listy porozkładane na szafkach – tego wszystkiego… jest w nim ekstra.
– Nie wiem, czy po tym, czego się dowiedziałem mógłbym się tu swobodnie bawić – stwierdził z wahaniem Jim.
Carter roześmiał się z przymusem, choć starał się, by brzmiało to jak najbardziej naturalnie.
– Cała ta sprawa doda naszej zabawie smaku. Wyluzuj, stary. Będzie dobrze.
Spakowali papiery do pudełka. Na wierzchu położyli zdjęcie i lalkę. Zanim Max zamknął wieczko, Jim odwrócił fotografię spodem na wierzch. Zdziwione spojrzenia przyjaciół skwitował obojętnym wzruszeniem ramion.
– Skąd to wytrzasnąłeś? – spytał Carter.
– Znalazłem je na górze, w szafie. O, zapomniałem powiedzieć – są tam piłkarzyki. W niezłym stanie. Przydałoby się nieco je przeczyścić i wykombinować piłkę.
Wyszli z kuchni i ruszyli korytarzem. W pewnym momencie Jim przystanął.
– Czujecie? – spytał.
– Co? – Max zmarszczył brwi i pociągnął nosem. – To stęchlizna. Trzeba tu trochę wywietrzyć. Zanim wyjdziemy, otworzymy parę okien
Jim z irytacją pokręcił głową.
– Nie, nie chodzi o to. Coś jakby… czuć zgnilizną.
Węszył w powietrzu jak królik; jego nozdrza drgały, raz rozszerzając się, raz zwężając. Trochę pokręcił się po korytarzu. W końcu zatrzymał się przy schodach, obok drzwi.
– To stąd dochodzi – stwierdził.
Dwaj pozostali chłopcy również tam podeszli. Stojąc przy drzwiach, węszyli.
– Teraz ja też to czuję – przyznał Carter. - Sprawdzamy?
Max kiwnął głową i przekręcił klamkę. Bez skutku. Kiedy wyjmował wytrych z kieszeni, Carter wywrócił oczami. Chłopak oddał pudełko Jimowi i zaczął majstrować przy zamku. Po chwili zatrzaski odskoczyły. Teatralnym ruchem, powoli otworzył drzwi. Kiedy to zrobił, do ich nozdrzy dotarł nasilony smród.
– Nadal twierdzisz, że tu niczego nie czuć? – spytał Jim zniekształconym głosem, zatykając nos.
– Ale jedzie – mruknął Carter. – Naprawdę chcecie tam złazić?
– Nie. Ale musimy.
– W takim razie, Jimmi, panie przodem – powiedział brunet, wskazując dłonią w stronę drzwi.
– Kretyn – mruknął Jim, wyciągając do niego rękę. Carter posłusznie podał mu latarkę.
Chłopak odstawił pudełko na podłogę, oświetlił ciemne wejście. Strome schody prowadziły w dół, zapewne do piwnicy. Wziął głęboki oddech, zakrywając dłonią usta i nos, przekroczył drzwi.
Stopnie były wąskie, wysokie, nierówne. Stąpał ostrożnie, kierując promień światła pod nogi. Za Jimem szedł Max. Chłopak podpierał się ściany. Carter zamykał pochód.
Schody miały dwadzieścia stopni. Kiedy je pokonali, stanęli w piwnicy. Tu odór stał się trudny nie do wytrzymania.
– Matka mnie zabije, że zasmrodziłem ciuchy – mruknął Jim, wchodząc głębiej do pomieszczenia. Systematycznie przesuwał promień światła. Wokół walało się sporo szpargałów, kilka mebli, w tym bujany fotel. Pomiędzy nim, a starą szafką z wyłamanymi drzwiczkami stał drewniany konik na biegunach. W rogu pokoju o ścianę oparty był zakurzony rowerek dziecięcy. Z rączek kierownicy zwisały kolorowe wstążeczki.
Nie znajdując tu nic ciekawego ani źródła smrodu, przeszli do kolejnego pomieszczenia - kotłowni z dużym, żelaznym piecem, w którym palono drewnem.
– To pewnie zdechły zwierzak. Został zamknięty i zdechł. A my pchamy się tu na darmo – narzekał Carter.
– Przymknij się i rozejrzyj – rozkazał Max. – To musi być gdzieś tutaj. – Po chwili dodał. – Słyszycie to brzęczenie?
– Eee… Spójrzcie na to – drżącym głosem wypowiedział Jim.
Promień trzymanej przez niego latarki oświetlał kłębowisko szmat, nad którymi latała chmara much. Po przyjrzeniu się kupie, Max i Carter dostrzegli wystającą rękę i głowę. Obie części ciała zsiniały, opuchły. Otwarte oczy były wyblakłe, skierowane wprost na nich.
Po chwili w pomieszczeniu rozległ się przerażony wrzask, kiedy do Cartera dotarło, co widział. Zaraz potem dołączył do niego krzyk Maksa i wysoki pisk Jima. Wszyscy na raz rzucili się do wyjścia; przepychali się po schodach. Ten ostatni potknął się na trzecim od dołu stopniu i ześlizgnął się na dół, obijając piszczel, jednak prawie nie poczuł bólu. Wciąż wrzeszcząc wybiegli z domu. Nie zawracając sobie głowy zamykaniem drzwi, pognali przez zarośniętą zielskiem żwirową alejkę w stronę żelaznej bramy. Gdy do niej dotarli, zaczęli się wspinać po śliskich prętach. Będąc na szczycie zeskoczyli na miękką ziemię. Max wylądował w krzakach, Carter potknął się o wystający korzeń rosnącego niedaleko dębu.
Jim, którego kondycja pozostawiała wiele do życzenia, ledwo oddychał. Stał pochylony z trudem łapiąc oddech, szperając w kieszeniach. Kiedy w końcu wygrzebał inhalator, z pośpiechu i nerwów wypadł mu z rąk. W słabym świetle szukał go na klęczkach. Znalazł i użył.
Maksem, który wciąż by klęczał w krzakach, wstrząsały dreszcze. Z trudem utrzymywał zawartość ściśniętego żołądka. Carter leżał twarzą do ziemi, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w rosnące przy drodze krzaki.
– Teraz na pewno musimy to zgłosić – powiedział Jim matowym głosem, gdy oddech mu się uspokoił.
Odpowiedziało mu jedynie pohukiwanie sowy i przeciągłe wycie wilka.


wtorek, 24 marca 2015

Halloween

Na ulicach zaroiło się od dzieciaków i podążających ich śladem dorosłych. Karzełkowate stworki przebrane w dziwne, idiotyczne kostiumy chodziły od drzwi do drzwi, zachłannie wyciągając przed siebie torby. Były wśród nich wiedźmy, wampiry, mumie, zombie... różne. Znalazło się też parę wróżek i księżniczek. Kostiumy powinny niby straszyć, ale małe dziewczynki za bardzo lubią cekiny, korony i różdżki. Smarkacze...
Martin Decker zaciągnął zasłonę. Nic nie stało na parapecie. Żadna dynia, żadna upiorna figurka. Nie obchodził Halloween. Ani, będąc ścisłym, jakichkolwiek świąt. Uważał je za zbyteczne. Poza tym... świętowanie samemu to niewielki ubaw. Chyba że mowa jest o flaszeczce wódki – to już inna sprawa. Ona nigdy nie straci powabu.
Pokuśtykał w stronę fotela, utykając na prawą nogę. Opadł ciężko na wyświechtany, wytarty mebel, krzywiąc się przy tym z bólu, gdy coś chrupnęło mu w krzyżu. Lata pracy przy noszeniu skrzyń dawały o sobie znać. Choć wciąż miał nieco krzepy, do formy z młodości wiele mu brakowało. Włączył telewizor i przełączał kanały. Nie znalazł nic, co go zainteresowało.
Właśnie zaczął od nowa przewijać programy, gdy ktoś zastukał do drzwi.
Nie zwrócił na to uwagi.
Pukanie się powtórzyło, głośniej, natarczywiej. W dodatku dziecięcy, piskliwy głosik zaczął zawodzić: „Cukierek albo psikus!”.
Wstał i ruszył do wyjścia. Nie chciał, by tak jak rok temu obrzucono mu dom jajkami. Otworzył drzwi i z wyćwiczonym grymasem wychylił się na zewnątrz. I choć przed chwilą małe piąstki wciąż się dobijały, na zewnątrz nie było nikogo.
Widać zasłużył na psikusa.
Przeklął dzieciaki i ich mało śmieszne żarty. Zamknął drzwi i ruszył w stronę fotela. Nie doszedł jeszcze do salonu, gdy znów rozległo się pukanie.
Utykając, podszedł do wejścia. Tak jak poprzednio przed domem nie było żywej duszy. Wściekły poszedł do kuchni. Z lodówki wyjął puszkę piwa. Po namyśle sięgnął po drugą i kawałek kiełbasy. Powąchał ją, po czym wzruszył ramionami. Co najwyżej się otruję, pomyślał.
W telewizorze przełączył kanał na wiadomości. Spiker, wysoki, pedziowaty blondyn, którego imienia nie pamiętał, informował ze stosowną powagą i beznamiętnością jednocześnie o ofiarach katastrofy samolotu. Jakaś usterka czy coś. Deckera to nie interesowało, oglądał równie obojętnie, jak speaker mówił, popijając piwo i zagryzając kiełbasę. Po prostu nie lubił ciszy.
Pukanie rozległo się po raz kolejny. Mężczyzna wściekł się. Nie lubił też, gdy z nim pogrywano. Zwłaszcza gdy wykiwać próbowały go bachory.
Podniósł się z fotela i najszybciej, jak mógł, podbiegł do drzwi. Wyszedł na dwór w chłodną, październikową noc. Zszedł z werandy. Było mu zimno; miał na sobie jedynie spodenki, koszulkę, która podwinęła się, odsłaniając wydatny brzuch, i szlafrok. Po przeciwnej stronie ulicy widział, jak stara kobyła Parkera rozdaje słodycze dla kłębiących się wokół dzieciaków. Ale poza nimi nie zobaczył nikogo. Zirytowany ruszył do środka.
Siedząc w swoim fotelu, wygrzebał z kieszeni paczkę pall malli. Został tylko jeden pomięty papieros. Zanotował w pamięci, by z rana pójść do sklepu, kupić fajki, piwo i trochę żarcia. Jakoś nigdy nie miał do tego głowy i zwykle robił zakupy, gdy szafki już świeciły pustkami.
Wyłączył telewizor i rozparł się wygodnie, opierając nogi na chwiejącym się stoliku. Jego wzrok powędrował do zdjęć na szafce. Zza pobitej szybki widział twarz młodej, dwudziestotrzyletniej kobiety trzymającej w ramionach dziewczynkę. Jego rodzina. To z ich powodu odsiedział piętnaście lat za kratami, rujnując sobie życie. Ich śmierci nie pamiętał. Ale moment, gdy gliny wezwane przez wścibskich sąsiadów zaalarmowanych strzałami wpadły do domu i w sypialni na górze znaleźli go z Miriam i Cecily, owszem. Spał na łóżku ze strzelbą przy boku; obudzili go i brutalnie wywlekli na zewnątrz. Gdy zobaczył zwłoki rodziny, zaczął wołać, że niczego nie zrobił. W tamtej chwili nie dotarło jeszcze do niego, co się stało. Dostał wyrok piętnastu lat w kiciu.
Swoje przesiedział. Jako czterdziestolatek wyszedł na wolność. Wrócił do starego domu, łapał dorywcze prace i po prostu żył dalej. Czy żałował tego, co zrobił? Tamtego wieczora, gdy wypił o jedno piwo za dużo i wypalił o jednego skręta za wiele, gdy stracił panowanie? Żałował, a jakże. Tyle że nauczył się żyć.
I znów rozległ się w tamtej chwili znienawidzony dźwięk pukania.
Spróbował to zignorować. Zaciągnął się głęboko, przytrzymał dym w płucach, ciesząc się tym uczuciem, po czym powoli, z cichym sykiem wypuścił go przez zęby. Pukanie raz milkło, to znów rozbrzmiewało.
PUK-PUK -PUK. Chwila ciszy. I na nowo: PUK-PUK-PUK.
Zaklął, na czym to ten parszywy świat stoi, i po raz kolejny dźwignął swoje stare kości. Był już na korytarzu, krok od drzwi wyjściowych, gdy uświadomił sobie, że pukanie wcale nie dochodziło stamtąd.
Odwrócił się zaskoczony w stronę schodów. Czekał chwilę, aż to PUK-PUK znów się powtórzy. I kiedy tak się stało, zyskał całkowitą pewność.
Spalił do końca papierosa i zgasił go w doniczce, z której wystawało kilka wyschłych badyli. Potem poczłapał na górę.
Uderzenia stały się nieznacznie głośniejsze.
– Halo? – zawołał z półpiętra ochrypłym głosem. – Kto tu jest, do diabła?!
Pukanie ucichło.
Wszedł na piętro. Podszedł do pierwszych drzwi. Otworzył je. W środku pusto. Kolejne – łazienka. Dalej tak samo. Gdy stanął naprzeciwko starej, małżeńskiej sypialni, pukanie znów rozbrzmiało. Cicho, powoli.
Decker przełknął ślinę, czując niepokój. Trochę tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy Bill, jego starszy brat, zabrał go na akcję. Brakowało tylko ekscytacji – na ekscytację był już za stary. Ale krew w uszach szumiała tak samo, włoski na karku uniosły się, kiedy po tym, jak usłyszeli zbliżające się gliny, zwiewali w popłochu z banku, a on, który został w tyle, schował się w zaułku za śmietnikiem i czekał zakopany w stercie starych, zapleśniałych kartonów, aż przejadą i będzie mógł wyjść.
Mimo to wyciągnął rękę. Zanim dosięgnął klamki, przekręciła się i drzwi same uchyliły się do środka.
Mężczyzna czując w skroniach pulsowanie krwi i bolesne bicie serca w piersi, zduszonym głosem rozkazał, by ktokolwiek tam siedzi, zaraz wyszedł.
Nikt nie odpowiedział.
Ruszył do pokoju.
Gdy przekroczył próg sypialni, zobaczył stojącą za drzwiami postać. Zdębiał zupełnie, rozpoznając twarz żony. W szarej, podartej koszuli nocnej i włosach w strąkach opadłych na bladą twarz, przysłaniających puste jak wyschłe studnie oczodoły wyglądała strasznie. Palce zakrzywiła jak szpony, spod uniesionych warg wystawały drobne, szpiczaste zęby. Wokół dziury na piersi zakrzepła krew. Przedni kostium, pomyślał, uświadamiając sobie zaraz, jak idiotyczna to myśl.
– Marion? – szepnął zszokowany.
Z drugiej strony usłyszał cichy syk. Odwrócił głowę. Dostrzegł córkę. Nie miała pół twarzy. Ta odstrzelona część pokryta była białymi larwami, drgającymi i pełzającymi po strzępach ciała. Przypominała gnoma – mała, zgarbiona, potwornie brzydka.
Marion wyszczerzyła szpiczaste zęby w upiornym uśmiechu i popchnęła drzwi. Kiedy zamknęły się z cichym trzaskiem, z krzykiem rzuciła się na Starka. W tamtej chwili w jego uszach rozległ się huk – dźwięk wystrzałów sprzed trzydziestu lat.
Hope Land of Grafic