Witam!
Kolejne opowiadanie i to w terminie, który zapowiedziałam. Szok - to u mnie rzadkość. Ale dzielnie z tym walczę, więc się nie obawiajmy na zapas.
Dzięki Nearyh, która w ekspresowym tempie uporała się z mymi (bardzo licznymi) błędami, mogę ten tekst pokazać ludziom. Bojąc się jedynie o fabułę... To tylko moje dzieło. Aż się Waszej krytyki doczekać nie mogę. Serio.
Pozdrawiam serdecznie i życzę sobie, żeby przyjemnie się Wam czytało,
Roxy
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – mruknął Jim, obserwując,
jak Max wytrychem grzebał w zamku.
Rozejrzał się, zobaczył tylko pustą drogę oraz kilka krzewów i
drzew. Z daleka blade światła, przypominające zawisłe w powietrzu
robaczki świętojańskie, wytyczały granice miasteczka.
Noc była spokojna, chłodna. Chłopcy przywykli do miejskiego hałasu
czuli się nieco przytłoczeni panującą wokół ciszą, przerywaną
od czasu do czasu szmerami i pohukiwaniami. Z oddali pobrzmiewało
również wycie wilka. Na czystym niebie lśniły gwiazdy,
niedostrzegalne w mieście z powodu licznych latarni. Tu nawet
księżyc - cienki, blady sierp na tle ciemnego nieba - wyglądał
inaczej.
Stary dom stanowił dopełnienie tej tajemniczej, przesiąkniętej
mrokiem atmosfery. Drewniany, zniszczony przez czas, samotnie stojący
tu od dziewiętnastego wieku, kiedy jego pierwsi właściciele
zdecydowali się go tu zbudować. Czasy swojej świetności dawno
miał za sobą. Jego ścian, z których płatami odpadała biała
niegdyś farba, teraz o barwie szarożółtej, czepiały się dzikie
rośliny. Zza brudnych okien dostrzec można było jedynie zszarzałe
firanki. Czerwone gliniane dachówki gdzieniegdzie odpadły,
pozostawiając po sobie puste miejsca. Szczeble barierki wokół
werandy były przegniłe i połamane; pięły się po nich pędy
zdziczałej róży.
– Nie marudź. Nic się nie stanie. Rozejrzymy się tu trochę i
sprawdzimy warunki, to wszystko – uspokajał go Carter.
Stał spokojnie oparty o porośnięty bluszczem filar podtrzymujący
dach nad werandą. Ze skupieniem i zazdrością obserwował Maksa
gmerającego przy drzwiach, który by ułatwić sobie pracę
oświetlał zamek podręczną latareczką trzymaną w zębach. Gdy
usłyszeli ciche kliknięcie blondyn wydał okrzyk satysfakcji.
– Mówiłem, że wiem, co robię – powiedział nie bez cienia
dumy.
Otworzył szerzej drzwi i omiótł światłem latarki pomieszczenie.
Obejrzał się przez ramię i z szerokim uśmiechem wszedł do
środka. Za nim podążył Carter, włączając swoją dużą, ciężką
latarka. Jim stał przez chwilę niepewny, jednak gdy z pobliskiego
drzewa doleciało go huczenie sowy, poszedł w ślad za przyjaciółmi.
Już od progu czuć się stęchliznę i duszność. Niewielki
przedpokój został ogołocony z mebli. Na drewnianej posadzce
zalęgała warstewka kurzu, w której idący chłopcy zostawiali
odciski butów. Podłoga skrzypiała pod stopami.
Przeszli do salonu. Ostatni właściciele nie zabrali stąd całego
dobytku; przed staroświeckim kominkiem stała kanapa. Na ścianach
zostało kilka kiepskiej jakości kopii obrazów, chyba Rembrandta. I
tu drewniany parkiet był przykryty kurzem, który wzbijał się w
górę.
Jim zakaszlał, gdy wszedł w kłęby pyłu. Kiedy atak kaszlu nie
mijał, wygrzebał z wewnętrznej kieszeni kurtki inhalator.
Przyłożył go sobie do ust, odetchnął głęboko. Po chwili
uspokoił się i znów mógł oddychać normalnie. Zaczął jednak
osłaniać twarz rękawem. Jego kumple nie zwrócili na niego
większej uwagi. Wiedzieli, że ma astmę i już się przyzwyczaili
do jej ataków.
– Przydałoby się tu odkurzyć – zauważył Jim ostentacyjnie
machając dłonią przed twarzą.
– Jasne – odparł Max z kpiącym uśmiechem odwracając się do
niego. W promieniu światła latarki zawirowały drobinki pyłu. –
Bierz szczotkę i zamiataj, skoro masz ochotę.
– Możesz teraz się śmiać, ale mina ci zrzednie, gdy przyjdzie
tu się bawić. Już to widzę – setka imprezowiczów w kłębach
kurzu.
– Jimmi, wyluzuj. – Carter specjalnie użył tego zdrobnienia.
Wiedział, że przyjaciel go nie znosił, a miał wzmożoną ochotę
na żarty.
Jim nie odpowiedział, tylko zacisnął usta i poszedł dalej.
Wyciągnął z kieszeni telefon i, żałując, że nie zabrał
latarki, zaczął oświetlać nią drogę. W słabym świetle
niewiele widał, ale rozróżniał obrysy drzwi i nielicznych
przedmiotów, których nie zabrano. Po przejściu przez korytarz
trafił do kuchni. Wszystkie szafki i półki zostały na swoich
miejscach. Zaczął metodycznie je przeszukiwać. Oprócz kurzu,
mysich fekaliów i małego guzika, w jednej z szuflad znalazł
zdjęcie. Prawie je przegapił, pobieżnie przeglądając jej
zawartość; utkwiło w szczelinie, oparte o tylną ściankę.
Wyciągając je, naderwał prawy róg.
Fotografia była stara, czarno-biała. Pozostawiona samej sobie
pożółkła. Biegło przez nią kilka zgięć. Przy słabym świetle
Jim zobaczył rodzinę - rodziców i dwoje dzieci. Mężczyzna był
wysoki, barczysty. Miał ciemne, równo przystrzyżone wąsy. Pulchna
kobieta ubrana w sukienkę i fartuszek. Na oko
pięcioletnia dziewczynka stała sztywno wyprostowana przed
rodzicami, z rękami opuszczonymi wzdłuż boków. W jednej ręce
trzymała lalkę. Chłopiec, czepiający się kurczowo fałd sukni
matki, nie mógł mieć więcej niż trzy lata. Był drobny,
szczupły. Niemal wychudzony.
Jim czuł się dziwnie w ciemnej, obszernej kuchni i przyglądając
się obcym ludziom. Domyślił się, że patrzył na ostatnich
lokatorów tego domu. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że
żadna z osób uwieczniona na fotografii się nie uśmiecha –
wszyscy byli poważni, smutni.
Chłopak odwracał się, chcąc pokazać kumplom znalezisko, gdy tuż
przed nim z dzikim wrzaskiem pojawiła się trupioblada, święcąca
twarz. Jim z krzykiem odskoczył do tyłu, uderzając plecami o
krawędź szafki i trafiając głową w mosiężny uchwyt.
Jeszcze nie otrząsnął się z zaskoczenia i strachu, kiedy kuchnię
wypełnił głośny śmiech. W drgającym snopie światła Jim
zobaczył ryczącego ze śmiechu przyjaciela.
– Cholera, Carter – warknął, uderzając pięścią go w ramię
– to nie było zabawne.
– Owszem, było – wydusił. – Boże, gdybyś ty widział swoją
minę. Oczy o mało nie wyszły ci z orbit.
Do kuchni wszedł Max.
– Czego się tak drzecie? Słychać was było w całym domu. –
Mimo niezadowolenia w głosie, uśmiechał się.
– Nasz mały Jimmi przestraszył się ducha – oznajmił Carter z
szerokim uśmiechem.
–Wcale nie. To on się wydurnia.
Max podszedł do szafek i położył na ich blacie pudełko, które
pozostali dopiero teraz zauważyli. Miało rozmiar opakowania po
butach, było jednak nieco wyższe, z okrągłą pokrywką.
– Jeśli już skończyliście się wygłupiać, proponuję byście
to zobaczyli.
Obaj zbliżyli się bez słowa. Stanęli po bokach Maksa. Carter
przysunął bliżej siebie skrzynkę i spróbował ją otworzyć. Na
próżno; drewniana pokrywka ani drgnęła.
– Zaczekaj. Jeszcze nie otworzyłem.
Max wyjął swój wytrych i zaczął gmerać w otworze. Po pół
minucie usłyszeli ciche skrzypnięcie. Bez problemów podniósł
wieczko. Carter ponownie przejął pudełko. Jim westchnął z
irytacją, obszedł przyjaciół i stanął przy nim, by móc
zobaczyć zawartość.
Niewiele tego było. Kilka kartek na dnie, wstążka i zabawka: mała,
szmaciana laleczka. Brunet zaczął przetrząsać papiery.
– Zaczekaj – Jim położył mu dłoń na ramieniu. Sięgnął
pomiędzy jego rękami i wyciągnął maskotkę.
– Chcesz się pobawić lalkami? Urocze – zakpił Carter.
Jim go zignorował. Trzymając zabawkę, zaczął rozglądać się po
podłodze.
– Powinno gdzieś tu być… – mruknął, kucając. – Max,
pożycz latarkę.
Dał mu ją bez słowa.
– Czego szukasz? – spytał, kiedy promień światła przebiegał
po brudnych kafelkach.
Zamiast odpowiedzieć, Jim sięgnął w stronę szafek i wyciągnął
coś ze szczeliny pomiędzy nimi a podłogą. Podniósł się i podał
znalezisko Maksowi, oddając również latareczkę.
– Znalazłem to w szufladzie. Jest na nim ta sama lalka –
powiedział, wskazując palcem dziewczynkę i jednocześnie pokazując
maskotkę.
– Hej… chłopaki – mruknął Carter nieswoim głosem. –
Musicie to przeczytać.
Znów powrócili do pudełka. Carter podał im kartkę, poplamiony i
pognieciony kawałek papieru. W kilku miejscach litery się rozmyły,
prawie nie dając się odczytać. Lewy róg był osmalony, jakby ktoś
chciał j a spalić, jednak rozmyślił się zanim papier miał
szansę się zająć ogniem.
Czytali przyświecając sobie latarką.
Droga Jenny,
Wiesz, że kocham Cię całym sercem. Tak silnie, że mocniej już
nie można. Kocham Ciebie, Allana i Mery. I dlatego nie mogę
pozwolić na to, byście ode mnie odeszli.
Widziałem Cię jak się z nim całowałaś. Z tym typkiem od
rzeźnika. Obściskiwaliście się w zaułku, myśląc, że nikt was
nie zauważy. Błąd – ja tam byłem i wszystko widziałem.
Popytałem trochę. Wiem już, odkąd to trwa. Od pół roku z nim
sypiasz! Nie wiem, jak mogłem tego nie zauważyć. Nie wiem,
naprawdę… Będzie mnie to nękać do końca życia.
Spotkałem się z Twoim kochasiem. Zawlekłem go do tego samego
zaułka, w którym was widziałem. Groziłem mu. Przyznał, że się
pieprzyliście. I wiesz, co było potem? Zarżnąłem go jak
świniaka. Jednym, szybkim cięciem od ucha do ucha. Trochę się
rzucał, ale nie trwało to długo. Zginął, męcząc się.
Wiesz, dlaczego to zrobiłem? Bo powiedział mi, że wolisz jego i
chcesz z nim odejść. Zabrać dzieci i zniknąć z mojego życia.
Ale ja na to nie pozwolę, Jenny. Moja słodka, kochana Jenny.
Na zawsze pozostaniesz ze mną albo nie będziesz z nikim.
Twój kochający, oddany mąż,
Samson
Było jeszcze kilka listów podobnej treści. Dwa zaadresowane do
dzieci – mężczyzna wyrzucał im, że trzymały stronę matki, a
go nie kochały i spiskują przeciwko niemu.
– Co o tym myślicie? – spytał Jim, kiedy skończył czytać
wszystkie. Nerwowo przełknął ślinę. Dłonie mu się spociły,
więc odłożył lalkę i wytarł je o spodnie. – Czy myślicie, że
on… że on…
– Że on naprawdę zabił tego gościa? – dokończył Max. –
Nie, myślę, że chciał nastraszyć żonkę – stwierdził. Jednak
jego napięty głos i pobladła twarz przeczyły słowom. – To
zwykły świr.
–Może powinniśmy to zgłosić? – zaproponował niepewnie Jim.
– Glinom? – prychnął Carter, który czekał cierpliwie, aż
przyjaciele zapoznają się z treścią dokumentów. – Wysil
móżdżek, kretynie. Włamaliśmy się do tej chaty. Pomyśl o
konsekwencjach.
– To co, mamy o tym zapomnieć? – nastroszył się chłopak. –
Boże, ten facet był szurnięty! On groził własnej rodzinie, że
ją zabije! Przyznał się, że zamordował faceta swojej żony.
– Nie wiemy, czy to prawda. – Carter uparcie obstawiał przy
swoim. – Pewnie zmyślał, jak stwierdził Max.
– Po co miałby to robić? Ta kobieta i tak prędzej czy później
dowiedziałaby się o tym – zauważył Jim, krzyżując ręce na
piersi.
Przez chwilę w całym domu panowała cisza, w której chłopcy
kontemplowali nad tym, czego się dowiedzieli. Po dłuższej chwili
odezwał się Carter; w jego głosie pobrzmiewała utracona na
moment zwykła pewność siebie:
– Zapomnijmy o całej sprawie. Te listy to dzieło szaleńca.
Jestem pewien, że pisał je sam dla siebie i nigdy nikomu ich nie
pokazał. Ten gość od rzeźnika pewnie ma się dobrze albo wcale
nie istnieje. Nie ma się czym przejmować.
Max i Jim wymienili niepewne spojrzenia. Obu takie wyjście pasowało.
Czuli jednak pewien opór. Blondyn pierwszy się z nim uporał.
– Zgoda. Włóżmy to z powrotem do skrzynki i odłóżmy na
miejsce. Potem spadamy.
– Musimy się jeszcze rozejrzeć – zaprotestował Carter. –
Mieliśmy znaleźć miejsce na imprezę. Ten dom się nadaje. Oprócz…
– wskazał kiwnięciem głowy na listy porozkładane na szafkach –
tego wszystkiego… jest w nim ekstra.
– Nie wiem, czy po tym, czego się dowiedziałem mógłbym się tu
swobodnie bawić – stwierdził z wahaniem Jim.
Carter roześmiał się z przymusem, choć starał się, by brzmiało
to jak najbardziej naturalnie.
– Cała ta sprawa doda naszej zabawie smaku. Wyluzuj, stary. Będzie
dobrze.
Spakowali papiery do pudełka. Na wierzchu położyli zdjęcie i
lalkę. Zanim Max zamknął wieczko, Jim odwrócił fotografię
spodem na wierzch. Zdziwione spojrzenia przyjaciół skwitował
obojętnym wzruszeniem ramion.
– Skąd to wytrzasnąłeś? – spytał Carter.
– Znalazłem je na górze, w szafie. O, zapomniałem powiedzieć –
są tam piłkarzyki. W niezłym stanie. Przydałoby się nieco je
przeczyścić i wykombinować piłkę.
Wyszli z kuchni i ruszyli korytarzem. W pewnym momencie Jim
przystanął.
– Czujecie? – spytał.
– Co? – Max zmarszczył brwi i pociągnął nosem. – To
stęchlizna. Trzeba tu trochę wywietrzyć. Zanim wyjdziemy,
otworzymy parę okien
Jim z irytacją pokręcił głową.
– Nie, nie chodzi o to. Coś jakby… czuć zgnilizną.
Węszył w powietrzu jak królik; jego nozdrza drgały, raz
rozszerzając się, raz zwężając. Trochę pokręcił się po
korytarzu. W końcu zatrzymał się przy schodach, obok drzwi.
– To stąd dochodzi – stwierdził.
Dwaj pozostali chłopcy również tam podeszli. Stojąc przy
drzwiach, węszyli.
– Teraz ja też to czuję – przyznał Carter. - Sprawdzamy?
Max kiwnął głową i przekręcił klamkę. Bez skutku. Kiedy
wyjmował wytrych z kieszeni, Carter wywrócił oczami. Chłopak
oddał pudełko Jimowi i zaczął majstrować przy zamku. Po chwili
zatrzaski odskoczyły. Teatralnym ruchem, powoli otworzył drzwi.
Kiedy to zrobił, do ich nozdrzy dotarł nasilony smród.
– Nadal twierdzisz, że tu niczego nie czuć? – spytał Jim
zniekształconym głosem, zatykając nos.
– Ale jedzie – mruknął Carter. – Naprawdę chcecie tam
złazić?
– Nie. Ale musimy.
– W takim razie, Jimmi, panie przodem – powiedział brunet,
wskazując dłonią w stronę drzwi.
– Kretyn – mruknął Jim, wyciągając do niego rękę. Carter
posłusznie podał mu latarkę.
Chłopak odstawił pudełko na podłogę, oświetlił ciemne wejście.
Strome schody prowadziły w dół, zapewne do piwnicy. Wziął
głęboki oddech, zakrywając dłonią usta i nos, przekroczył
drzwi.
Stopnie były wąskie, wysokie, nierówne. Stąpał ostrożnie,
kierując promień światła pod nogi. Za Jimem szedł Max. Chłopak
podpierał się ściany. Carter zamykał pochód.
Schody miały dwadzieścia stopni. Kiedy je pokonali, stanęli w
piwnicy. Tu odór stał się trudny nie do wytrzymania.
– Matka mnie zabije, że zasmrodziłem ciuchy – mruknął Jim,
wchodząc głębiej do pomieszczenia. Systematycznie przesuwał
promień światła. Wokół walało się sporo szpargałów, kilka
mebli, w tym bujany fotel. Pomiędzy nim, a starą szafką z
wyłamanymi drzwiczkami stał drewniany konik na biegunach. W rogu
pokoju o ścianę oparty był zakurzony rowerek dziecięcy. Z rączek
kierownicy zwisały kolorowe wstążeczki.
Nie znajdując tu nic ciekawego ani źródła smrodu, przeszli do
kolejnego pomieszczenia - kotłowni z dużym, żelaznym piecem, w
którym palono drewnem.
– To pewnie zdechły zwierzak. Został zamknięty i zdechł. A my
pchamy się tu na darmo – narzekał Carter.
– Przymknij się i rozejrzyj – rozkazał Max. – To musi być
gdzieś tutaj. – Po chwili dodał. – Słyszycie to brzęczenie?
– Eee… Spójrzcie na to – drżącym głosem wypowiedział Jim.
Promień trzymanej przez niego latarki oświetlał kłębowisko
szmat, nad którymi latała chmara much. Po przyjrzeniu się kupie,
Max i Carter dostrzegli wystającą rękę i głowę. Obie części
ciała zsiniały, opuchły. Otwarte oczy były wyblakłe, skierowane
wprost na nich.
Po chwili w pomieszczeniu rozległ się przerażony wrzask, kiedy do
Cartera dotarło, co widział. Zaraz potem dołączył do niego krzyk
Maksa i wysoki pisk Jima. Wszyscy na raz rzucili się do wyjścia;
przepychali się po schodach. Ten ostatni potknął się na trzecim
od dołu stopniu i ześlizgnął się na dół, obijając piszczel,
jednak prawie nie poczuł bólu. Wciąż wrzeszcząc wybiegli z domu.
Nie zawracając sobie głowy zamykaniem drzwi, pognali przez
zarośniętą zielskiem żwirową alejkę w stronę żelaznej bramy.
Gdy do niej dotarli, zaczęli się wspinać po śliskich prętach.
Będąc na szczycie zeskoczyli na miękką ziemię. Max wylądował w
krzakach, Carter potknął się o wystający korzeń rosnącego
niedaleko dębu.
Jim, którego kondycja pozostawiała wiele do życzenia, ledwo
oddychał. Stał pochylony z trudem łapiąc oddech, szperając w
kieszeniach. Kiedy w końcu wygrzebał inhalator, z pośpiechu i
nerwów wypadł mu z rąk. W słabym świetle szukał go na
klęczkach. Znalazł i użył.
Maksem, który wciąż by klęczał w krzakach, wstrząsały
dreszcze. Z trudem utrzymywał zawartość ściśniętego żołądka.
Carter leżał twarzą do ziemi, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując
się w rosnące przy drodze krzaki.
– Teraz na pewno musimy to zgłosić – powiedział Jim matowym
głosem, gdy oddech mu się uspokoił.
Odpowiedziało mu jedynie pohukiwanie sowy i przeciągłe wycie
wilka.